Piłka jest okrągła a bramki są dwie.

>> Strona główna

SYLWETKA

>> Dziecięce lata
>> Grać? Nie grać?
>> Powojenne lata
>> Trener Orłów
>> Nowe Wyzwania
>> Czasy wielkich zmian
>> Ambasador futbolu
>> Ostatni mecz

POSCRIPTUM

>> Wydarzenia
>> im. Kazimierza Górskiego
>> Księgarnia
>> Linki

W NASZYCH OCZACH

>> Fotografie

>> Wywiady
>> Artykuły

>> Księga gości

>> Kontakt

 


Piłka jest okrągła

 

2004 r.

Wywiad zamieszczony w książce Kazimierza Górskiego Piłka jest okrągła

- Zdecydowana większość Polaków kojarzy nazwisko Kazimierza Górskiegoz największymi sukcesami polskiego piłkarstwa w latach 70. Złoty i srebrny medal olimpijski w Monachium i Montrealu, trzecie miejsce w mistrzostwach świata `74. Potem, co wielu również pamięta, przebywał pan - z krótką przerwą - ponad osiem lat w Grecji, gdzie wygrał pan z Panathinaikosem, Olympiakosem i Kastorią, w sumie pięć tytułów mistrza ligi i pięć pucharów. Od 1986 roku jest pan znów w Polsce. Czemu pan wrócił?


- To samo pytanie zadawał mi już prezes Olympiakosu, kiedy w 1981 roku pierwszy raz wracałem do kraju. On mówi: ?Panie Kazimierzu, tam jest głód, co pan najlepszego robi?". Ja mu wtedy odpowiedziałem: ?Panie prezesie. Jeżeli tam żyje trzydzieści kilka milionów ludzi, to i ja będę żył". A wtedy, w 1986 roku skończyłem po prostu 65 lat i uznałem, że naprawdę czas na emeryturę, a nie bieganie po boisku. Do tego ciągły stres, nerwy, trening, hotel, trening, życie na walizkach ... Naprawdę nie wszystko podobało mi się w Grecji. Pomyślałem - odpocznę ...


- Zapowiadał się pan na działacza automobilklubu?


- Rzeczywiście, taką działalność proponował mi zmarły już prezes Związku Motorowego Józef Modecki. Ale ... Polski Związek Piłki Nożnej też miał prezesów. I właśnie szef PZPN pan Edward Brzostowski zaproponował mi posadę osobistego doradcy. Po namyśle zgodziłem się, ale pod jednym warunkiem. Że wiemy o tej umowie tylko my dwaj.


- I co?

- I już następnego dnia o wszystkim napisała prasa! Rezygnować nie wypadało, tyle że wyszliśmy z konspiracji.


- Kim był Brzostowski?

- To bardzo dobry menedżer, który w latach 80. postawił na nogi mnóstwo podupadłych pegeerów i miał to czego brakowało krajowi, czyli żywność. Ale że szybko szedł do przodu, zaraz mu coś wyciągnęli, chyba podatki i musiał zrezygnować. Działa do dzisiaj w biznesie, ale na mniejszą skalę.

- Faktycznie mu pan doradzał?


- Tak. A potem zrobiło się wolne miejsce w prezydium, to mnie dokooptowali. Przysłuchiwałem się dyskusjom, czasem zgłaszałem wnioski. I niepostrzeżenie w tę nową rolę się wciągałem.

- Kto zastąpił Brzostowskiego?

- Zbigniew Jabłoński, zdaje się szef pionu kryminalnego. Sport znał, bo długo był prezesem Wisły Kraków. Ale wytrwał, zdaje mi się, tylko jedną kadencję.

- A kto po Jabłońskim?

- Dziennikarz Jerzy Domański, wtedy szef takiej sporej gazety codziennej ?Sztandar Młodych". Z tym, że on mocno działał w partii, wtedy jeszcze rządzącej PZPR i to była taka bardziej polityczna nominacja. Że trzeba stawiać na młodych, zdolnych, ambitnych, pracowitych. A ja i u Jabłońskiego i u Domańskiego byłem kimś takim, co z racji wieku i doświadczeń czasem, nie za często, może doradzić. Zasiadałem w prezydiach, ale konkretnej roboty nie miałem.

- Czy Domański ?upadł wraz z komuną"?

- A skąd. To był bardzo uczciwy działacz i mógł dalej pełnić funkcję prezesa, tylko ujął się honorem. Bo przegrał w prezydium głosowanie nad liczebnością piłkarskiej ligi. Wszyscy chcieli jak najwięcej, on głosował - i miał wtedy absolutną rację - za umiarem w tej kwestii. Ale jak go przegłosowano, zrezygnował.

- A jak pan głosował wtedy?

- Wstrzymałem się.

- Co było później?

- Związek został bez prezesa, to był rok 89. Funkcję Domańskiego powinien przejąć Józef Wiśniewski, który był wiceprezesem do spraw organizacyjnych. Ale odmówił. Ktoś rzucił moje nazwisko ... Powiedziałem: Dobrze. To wszystko było w marcu, a po paru miesiącach odbyły się normalne wybory i zjazd. I tam też rzucono moje nazwisko. Pomyślałem: Widocznie los tak chciał.

- Jak się prezesowało?

- 1989 rok był wyjątkowo ciężki. Tak zwana transformacja ustrojowa. Nowy rząd, zmiany w gospodarce, polityce, no i w sporcie. Pojawiły się całkiem nowe pojęcia: transfery, sponsorzy... Piłkarze nagle stali się nie własnością klubów, a prywatnych biznesmenów, którzy dysponowali ich kartami zezwalającymi na grę. Ci sponsorzy zastawiali graczy w bankach pod pożyczki, banki handlowały zawodnikami itak dalej, i tak dalej... Po dwóch latach prezesury miałem dość, ale obiecałem sobie, że
do końca kadencji wytrwam.

- I wytrwał pan?


- Tak, nawet udało mi się zostawić PZPN swojemu następcy z pełną kasą, choć z początku żyliśmy na pożyczkach. Z tym że przykre sprawy mnie nie omijały.

Choćby odebranie w 1993 roku mistrzostwa Polski mojej Legii.


- Odchodził pan z satysfakcją?


- Nie, bo wiele rzeczy szło, i idzie dalej, w złym kierunku. Prezesami klubów, a przecież PZPN jest dla klubów, są coraz częściej ludzie przypadkowi, nawykli tylko do wydawania poleceń, bo tak robią w swoich firmach. Na piłce znają się mało albo wcale, trener to dla nich śmieć, a najwyżej jakiś zatrudniony na chwilę pracownik, któremu narzuca się własne zdanie, a jak nie - wywala z roboty. Ci wszyscy nowi szefowie rozkręcili niemożebnie ceny piłkarzy, ich zarobki, premie. Powiedziałem kiedyś na zebraniu tym panom:"To wszystko kiedyś musi paść!". Nie da się tylu ludziom płacić tak wiele, gdy kluby nie mają porządnych, stałych dochodów. I będzie to padać. Jak Widzew choćby... Lech Poznań... Proszę posłuchać też tych nowych trenerów: "Nie mam napastnika! Kupcie mi go!". A nie lepiej wychować sobie?! Ja sobie kiedyś piłkarzy przygotowywałem, przez lata, na zimowych i letnich zgrupowaniach. I robiliśmy światowe wyniki szykująć się w Szklarskiej Porębie czy Kamieniu. Nam nie był potrzebny hotel Sobieski.

- Jak długo był pan prezesem?

- W sumie sześć lat.

- Kiedy pan rezygnował w roku 1995, zarekomendował pan swojego zastępcę, wieloletniego dyrektora w zrzeszeniach węglowych Mariana Dziurowicza. Dlaczego akurat jego?

- Bardzo proste. On od lat działał w GKS Katowice, postawił na nogi klub, który bez przerwy grał w pucharach, zbudował stadion, w trudnych czasach uczynił klub samowystarczalnym, bo prowadził własną działalność gospodarczą. Był też ujmujący jako człowiek. Ile razy jeździłem do Katowic odstępował mi swój pokój, czekało śniadanie... Bardzo dobry gospodarz. Zresztą moją opinię podzielali chyba inni delegaci, bo Dziurowicz wygrał głosowanie i z Domańskim, który chciał wrócić, i z młodym działaczem sportowym z Polonii i Sejmu, nieżyjącym już niestety Markiem Wielgusem.


- Dziurowicz odwdzięczył się, rekomendując pana na prezesa honorowego PZPN, dopiero trzeciego w 80-letniej historii...

- Nie uważam, bym na ten zaszczyt nie zasłużył, ale... decydowali o tym inni, nie ja.

- Lata rządów Dziurowicza będą chyba zapamiętane najbardziej jako konflikt PZPN z Urzędem Kultury Fizycznej i jego prezesem Jackiem Dębskim...

- O Dębskim nie chcę się wypowiadać. To polityk, który chciał przejąć władzę nad związkiem i któremu się to nie udało. Rządy Dziurowicza, organizacyjnie, uważam za dobre. Zresztą prezentowałem swoje zdanie na obradach zarządu PZPN czy Prezydium, jeśli byłem zapraszany. Gdybym widział, że związek podąża w złym kierunku, też bym to powiedział. A to że o Dziurowiczu źle pisali... A co pisali później o
Dębskim? Do tego konfliktu, szkodliwego dla polskiej piłki, najlepiej odniesie się za parę lat historia.


- Jak pan to robi, że na czele PZPN, tak można powiedzieć, stają ostatnio pańscy wieloletni protegowani... Ostatnio były sędzia Michał Listkiewicz.

- Michał najlepiej proteguje sam siebie i mojej pomocy nie potrzebował. Co więcej, kiedy zaproponowałem mu kiedyś stanowisko sekretarza generalnego, bo młody, zna języki obce, piłkę nożną i świat - podziękował. Wolał być szeregowym pracownikiem,by skupić większą uwagę na sędziowaniu. I sędziował finały mistrzostw świata, czyli wybrał słusznie.


- Czyli wygrał bez niczyjej pomocy?

- Tego nie powiedziałem. Michał zawsze miał ?chody" i to w najważniejszych urzędach. To on przedstawiał mnie szefowi FIFA czy UEFA, a jak się jechało z wizytą do Szwajcarii, to widać było, że znają go tam wszyscy, od zwykłych urzędników po "szyszki". To światowej rangi działacz, a mi może być tylko przyjemnie, że obserwowałem początki jego kariery.


- Prostym ludziom wydaje się, że najważniejsza rola prezesa PZPN to wybór trenera reprezentacji, potem ewentualnie ustalenie pensji i premii dla piłkarzy. Czy to naprawdę najważniejsze?

- Reprezentacja tak, bo to wizytówka całości piłkarstwa, a czasem wizytówka kraju.

- No to kogo by pan zrobił trenerem reprezentacji Polski? I czym by się pan kierował?

- Na szczęście niech się ?Misio" Listkiewicz tym martwi. I wiceprezes Boniek.

- Ale jaka jest pańska opinia?

- Na pewno selekcjonerem musi być Polak, znać nasze obyczaje, psychikę zawodników. Można być dobrym w klubie, a kiepskim w kadrze, życie to zresztą często potwierdza.

- Z czego wynika ta różnica? Tu się gra w piłkę po jedenastu i tam?

- W klubie trener ma szesnastu graczy i do nich dobrać musi koncepcję, bo innych piłkarzy mu nie dadzą. W reprezentacji odwrotnie. Najpierw trzeba stworzyć koncepcję, skuteczny sposób gry, a następnie wyszukać do tej filozofii najbardziej odpowiadających zawodników. I wtedy są dwie możliwości - wygrywamy, koncepcję należy tylko doskonalić, doskonaląc selekcję i skład. Przegrywamy, należy koncepcję zmienić, a z zawodników zrezygnować. Naprawdę nie ma ludzi niezastąpionych.
Natomiast najgorsze co może być, to trzymać się złych pomysłów i tych samych graczy.

- Pan tak lekką ręką wyrzucał dobrych graczy?

- Jeśli nie pasowali do koncepcji, tak. Kiedy dostawałem kadrę, to Legia i Górnik grały w finałach europejskich pucharów. Czyli piłkarze coś sobą reprezentowali. Wziąłem trochę tych, trochę tych i... przegrałem z Niemcami. Na kolejny ważny mecz zmieniłem pół drużyny i wygrałem z Hiszpanami na wyjeździe. Znaczy koncepcja gry była słuszna, tylko wykonawcy nieodpowiedni. Piłka nożna to prosta gra. W Panathinaikosie zrobiłem tylko jedną zmianę. Chorwata, który grał na stoperze, przesunąłem do przodu, bo umiał mijać rywali, zdobywać teren i dużo strzelał. I od tego czasu nie przegraliśmy żadnego meczu, a zespół ze słabego został mistrzem. Może i w polskiej piłce warto pokusić się o
takie zmiany.


- Ma pan w Polsce jakiegoś ulubionego piłkarza?


- Ostatnio nie. To znaczy bardzo podobał mi się Marek Citko, do momentu kontuzji. Miał wszystko czego potrzebuje klasowy napastnik. Wyobraźnię, drybling, szybkość, strzał, nie najgorszą technikę. Ale zerwanie ścięgna to bardzo poważna kontuzja i nie dziwię się, że ten sam Citko zgasł jak meteor.
On może jeszcze długo grać w piłkę, życzę mu tego, ale z chorej nogi człowiek się nie odbije jak ze zdrowej...


- Czy pan się dorobił na trenerce?


- Jak byłem selekcjonerem zawsze sporządzałem listę premii dla zawodników, a na dole pisałem nazwisko swoje i Andrzeja Strejlaua, drugiego trenera. Piłkarze pieniądze dostawali, a nas zawsze z listy skreślano. Tym samym czerwonym ołówkiem. Po kilkunastu podobnych przypadkach zdenerwowałem się i poszedłem zapytać władze...

- Dlaczego was skreślają?

- Właśnie. Akurat od rozdziału pieniędzy w sporcie był szef Głównego Komitetu Kultury Fizycznej pan Kapitan. Idę do niego i wywiązuje się między nami taka rozmowa:

Ja: - Czy jak górnik wykona normę to dostaje premię?
Kapitan: - Dostaje!
Ja: - A kierownictwo?
Kapitan: - Też dostaje!
Ja (poirytowany): - To dlaczego my nic nie dostajemy?
Kapitan: - Bo przepisu nie ma!

Ten Kapitan zresztą nie raz powyjmował nam z kieszeni pieniądze. Jak wygraliśmy w Niemczech na mistrzostwach świata milion osiemset tysięcy dolarów, GKKF zabrał wszystko! Co do dolara! A piłkarzom wydzielił po parę tysięcy. Za to co zarobili piłkarze trzeba było bowiem przygotować reprezentację olimpijską na Montreal. Nas często traktowano jak chłopców do zarabiania. Jak jeździliśmy później do Ameryki na towarzyskie mecze, to za każdy musieliśmy przywieźć do kasy minimum dziesięć tysięcy dolarów. A piłkarze ile dostawali. Kpina. Pięć dolarów za wygraną.
Na wodę sodową.

- Jako trener kadry żył pan z gołej pensji?

- Dokładnie. Raz był wyjątek, jak wygraliśmy w Chorzowie w eliminacjach mistrzostw Europy z Holandią 4:1. Gracze dostali po 10 tysięcy złotych, nas ze Strejlauem jak zwykle skreślił tajemniczy czerwony ołówek. Oglądałem akurat jakiś mecz ligowy na Ruchu i tamtejszy prezes Trzcionka pyta mnie, ile piłkarze dostali premii za mecz? ?Po dziesięć tysięcy" - mówię. ?A pan ile dostał?". ?Ja? Nic...". No to Trzcionka zwrócił się do obecnych: ?Słyszycie? To ja dam panu Górskiemu dziesięć tysięcy!".
I proszę sobie wyobrazić, że stoję już na dworcu w Chorzowie, a tu biegnie peronem taki pomagier Trzcionki, Dzieląg. I daje mi kopertę, a w niej jest dziesięć tysięcy... Wziąłem.


- Czy pieniądze są w życiu ważne?

- Zawsze się rozejdą. Najważniejsze są nasze dokonania, tego nikt nie odbierze.

- Jako prezes PZPN często musiał pan sam dawać premie lub odbierać,
targować się z zawodnikami i trenerami o pieniądze...


- Takie sytuacje odbierałem jako żenujące. Prezes z piłkarzami nie powinien rozmawiać o wypłatach, bo od tego są trener z zarządem. Oni powinni ustalić na co stać związek i zakomunikować to zawodnikom. Komu to nie odpowiada, droga wolna.

- Zawodnikom najczęściej jest mało...

- I to jest skandaliczne. Reprezentanci doskonale zarabiają w klubach zagranicznych, ale nie wstydzą się dodatkowo wyciągać rękę do związku kiedy grają w kadrze. Powiem wprost - to wynika głównie z pazerności, która okazuje się ważniejsza niż zaszczyt reprezentowania barw, honor. I bajerują wszystkich wokół, że bez dużych pieniędzy to oni nie wygrają.

- A można wygrywać bez pieniędzy?

- Nie pieniądze wygrywają w futbolu, lecz umiejętności. Pieniądze są jedynie dopingiem do gry. Gdyby liczyła się tylko forsa, o mistrzostwo świata walczyłyby pewnie Arabia Saudyjska z Kuwejtem, bo są najbogatsze.

- Jak pan radził sobie z tak częstym do dzisiaj wykłócaniem się o pieniądze?

- Jak byłem prezesem, to Roman Kosecki chciał w reprezentacji związek zawodowy zakładać. Nieporozumienie jakieś, bo pracodawcą każdego zawodnika jest klub, a nie kadra czy PZPN, więc nie do mnie z taką sprawą. A Koseckiego tylko spytałem: "Kolego, zamiast związki zawodowe zakładać, przypomnijcie sobie kiedy strzeliliście ostatnią bramkę dla reprezentacji?" Przed meczem z Anglią, kiedy trenerem był Strejlau, kadrowicze zagrozili mu strajkiem. Że jak się nie pokażę na zgrupowaniu i nie przywiozę pieniędzy, to oni nie wychodzą na trening. Związku nie było stać na tyle, ile chcieli, ale selekcjoner nie wytłumaczył im tego, bo nie chciał z graczami zadzierać. A ja zagrałem va banque - Panowie, dam wam po milionie dolarów na głowę, jak wygracie z tą Anglią. No i nie wygrali...


- A co ze związkami?

- Nie ma ich do dziś, bo ta mała organizacja stworzona w Łodzi przez graczy Widzewa nie jest tym, czym związki są na całym świecie - oparciem dla ludzi ze środowiska w trudnych chwilach, w sprawach socjalnych zwłaszcza, do tego stworzona samodzielnie przez piłkarzy. Jedyne z czym ten polski związek mi się kojarzy, to z dziwnym żądaniem, by także on wybierał prezesa PZPN. A z jakiej paki?

- O sowite premie dla piłkarzy w ostatnich latach najgłośniej upominał się Janusz Wójcik...

- I nie dziwię się, że piłkarze reprezentacji byli za nim, bo świetnie zarabiali wygrywając zwykłe mecze towarzyskie. Chwalą go w każdym wywiadzie. Ale ciekaw jestem czy stać ich byłoby na takie zachowanie wobec Wójcika, zamiast górnolotnych frazesów, z jakim ja zetknąłem się w Olympiakosie...

- Co to było?

- Kapitan drużyny zaprosił mnie z żoną na kolację i po kilku wspaniałych daniach, na deser... podarował nam złote zegarki z dedykacjami. Kiedy nie chcieliśmy tak kosztownych prezentów przyjąć, powiedział: ?Panie trenerze, proszę wziąć. To prezenty od wszystkich zawodników, bo my przy panu zarobiliśmy mnóstwo pieniędzy". Tak jak ostatnie pokolenie przy Wójciku.


- To było rzeczywiście tak dużo pieniędzy, chodzi rzecz jasna o ostatnie czasy reprezentacji?

- Tak, bo Dziurowicz płacił Wójcikowi co ten tylko chciał. Ale prezes czekał na wynik. Wyniku nie było, to i Wójcika nie ma, z tym że Dziurowicz osobiście już nie zdążył go zwolnić. I raz jeszcze się potwierdziło - nie pieniądze, a umiejętności są ważne. Dolary leżały na boisku, tyle że piłkarze niedostatecznie wyuczeni fachu nie umieli ich podnieść. No i często mieliśmy pokaz słabego charakteru trenerów. Chcieli się w łatwy sposób przypodobać drużynie, albo wprost bali się zawodników, to mówili - ja chcę wam płacić, tylko Oni, ci faceci z PZPN, są przeciwko. Ci "Oni" to Górski, Dziurowicz, teraz Listkiewicz z Bońkiem. I antagonizowano środowisko raz za razem.

- Opinia publiczna też uważała, że nasze sportowe klęski są po części dziełem PZPN.

- Wiem to dobrze. Kiedyś po nieudanym meczu kadry podchodzi do mnie jakiś palant na przystanku autobusowym i od razu pretensje, że drużyna źle zagrała. Pytam go: "To ja miałem w takim razie włożyć za nich buty i zagrać?!".

- A co w ogóle może prezes PZPN?

- Na pewno nie może wtrącać się trenerowi do każdej sprawy, bo przecież nie każdy prezes musi znać się na piłce nożnej.

- Pan jako prezes zwalniał trenerów?

- Sami się zwalniali, po przegranych eliminacjach. Jak kadra gra i zwycięża, wielkość spłynie i na prezesa, wiadomo. Jak kadra przegrywa eliminacje za eliminacjami, to winien jest prezes, to też wiadomo. Ale na Boga - szef PZPN odpowiadać może za wiele spraw, w końcu on organizuje pracę klubów, tworzy regulaminy, powołuje nawet trenerów kadry, ale nimi nie jest i nie będzie! Za moich czasów trenerskich prezesi mogli nic nie robić lub niewiele i było dobrze. W ostatniej kadencji Dziurowicz mocno działał organizacyjnie, ale że drużyna nawaliła, znajdzie się wśród winowajców. Kibic to specjalista od takich uproszczeń.

- Jak to zmienić?

- Prezes Listkiewicz sprytnie to poukładał, bo on jest w świecie bywały. On ma w związku pion sportowy. Prezesa sportowego Apostela i dyrektora sportowego Strejlaua. Obaj prowadzili reprezentację, obaj mają doświadczenia, więc niech się martwiąsprawami trenera, reprezentacji... Niech to poukładają z pożytkiem dla wszystkich. A prezes może ich co najwyżej po jakimś czasie rozliczyć.


- Ale czasy się zmieniają. Dziś i prezes, tak jak zawodnicy, zaczyna od rozmowy o pieniądzach. Prezes Listkiewicz wyznaczył sobie sowitą pensję w związku, bo stwierdził, że inna forma działania mu się nie opłaci...

- Faktycznie inne czasy. Za moich działało się w PZPN społecznie. Kto miał czas, przychodził, zwykle po pracy, nic dziwnego że najwięcej widziało się w centrali emerytów, bo tacy mieli czas tylko dla futbolu... Ja bronię dawnych obyczajów z wielu względów. Ja zawsze grałem w piłkę, bo chciałem, nie dla grosza. Normalnie chodziłem do pracy. Dziś proszę spojrzeć na słynny zespół Legia Daewoo. Jeśli tylko koreański sponsor się wycofa, a jest potężnie zadłużony, to drużyna jednego dnia albo tygodnia przestanie istnieć. Bo nie ma w niej ani jednego warszawiaka! Ani jednego z tych zawodników nie wiąże z zespołem nic, poza pieniądzem. I jak jego zabraknie, będzie po Legii.


- Może wróci wojsko?

- Wojsko znów Legię weźmie? Wojsko polskie nie może nawet jednego karabinu kupić, bo nie ma pieniędzy. Ale oczywiście zdaję sobie sprawę, że pewnych tendencji już się nie cofnie. Hiszpanii, która za mojej prezesury miała być wzorem, spędziłem tam dziesięć dni na podglądaniu jej futbolowych struktur, spotkałem w jednym z klubów etatowego prezesa, a w innym społecznego. Widać mogą istnieć obok siebie różne formy.

- Na czym polega to, że Górski to dobry trener, a zdecydowana większość pozostałych, to także świetni fachowcy, tylko z jedną dość istotną wadą... Nie mają wyników!

- Ja kiedyś bardzo często prowadziłem treningi w ośrodku w Zakopanem. Tamtejszy korespondent "Przeglądu Sportowego" Marian Matzenauer tak do mnie mówi któregoś razu: ?Jak patrzę panie Górski jak pan trenuje, a podglądam też wielu innych szkoleniowców, to pan tych piłkarzy w ogóle nie trenuje! Ja wiem o tym! - wchodzę mu w słowo. - Inni biegają, po dziesięć kółek na bieżni robią... Ale tak redaktorze ćwiczy się zawodników do maratonu... U mnie są zagrywki, dośrodkowania, piłkarze też biegają, tyle że z piłeczką! I robią i więcej, i mądrzej".

- Czyli Matzenauer nie rozumiał tej różnicy?

- Nie tylko on. Bardzo wielu trenerów zaraziło się nową modą. Gmoch ciężarki mocował piłkarzom do pleców, inni do nóg. Myślano, że jak się zawodnikowi odczepi te kilogramy, to on na meczu zacznie fruwać. A on padał na pysk i nie mógł się od ziemi oderwać. Wielcy szkoleniowcy w ten sposób się wygłupiali. Przez tydzień katowali piłkarzy treningami, a w niedzielę zespół padał... odpoczywał.

- Za pańskiej prezesury Polski Związek Piłki Nożnej spróbował sam szkolić trenerów we własnej Akademii. Jak pan sądzi, z jakim skutkiem?

- Nieciekawym.

- A to czemu?

- Błąd zawsze tkwi gdzieś u podstaw. Nigdzie na przykład nie jest napisane, że wszyscy piłkarze w polskiej lidze muszą być zawodowcami. Ale zamiast zapłacić pięciu czy dziesięciu najlepszym, a resztę obserwować, płaci się piętnastemu i dwudziestemu. I za chwilę klub bankrutuje, a nasi zawodowcy zostają zawodowcami, tyle że bezrobotnymi. I tak samo produkujemy teraz przyszłych, bezrobotnych trenerów.

- Gdzie tkwił błąd?

- Trenerów szkolą u nas akademie czy wyższe szkoły fizyczne. Ale najczęściej kończą je chłopcy, którzy w poważną piłkę nie grali. Ci natomiast, którzy dobrze kopali - najczęściej nie mieli czasu na kończenie szkół. Chyba że się było takim zapaleńcem jak Kasperczak, który będąc światową gwiazdą dojeżdżał z Mielca do Warszawy na każde zajęcia. Gdzieś na początku lat 90. powstała w związku idea, aby nie tracić tych naszych najlepszych zawodników dla futbolu, umożliwić im pracę trenerską, wyszkolić.Ale miała to być akademia elitarna. Dla reprezentantów, no, góra wyróżniających się ligowców.

- A uczyć się każdy może...

- Tak jest. Zrobił się jakiś taśmowy system, absolwentów z każdym rokiem przybywa, tyle że coraz słabszych, dla których pracy nie ma i nie będzie. Dobrze że skończył tę akademię Lato, Musiał z Domarskim. Kto ma być dobrym fachowcem jak nie oni? Dobrze że skończył ją Topolski, który notabene jako jedyny z absolwentów solidnie ugruntował pozycję w dorosłej piłce jako trener...


- Czego najbardziej brakuje polskiej piłce?

- Jak patrzyłem na te męczarnie piłkarzy Wójcika, to rzucało się w oczy jedno. Reprezentacji brakuje napastników! W polskim futbolu, obecnym, takich nie ma. No, może jakieś wyjątki, ten Wichniarek z Widzewa, Żurawski z Wisły, ale to daleka przyszłość... A tymczasem ktoś ich sprzeda za granicę, tam się nie przebiją, bo jeszcze są za słabi, i już po nich!

- Jak z Kowalczykiem czy Juskowiakiem...

- Podobnie. Ze srebrnej drużyny Wójcika z igrzysk 1992 roku w Barcelonie wszyscy chcieli powyjeżdżać za granicę. Dla grosza rzecz jasna. W Polsce liderowaliby zespołom, rozwijali się, a tak - wszystko rozmyli, potracili, zatrzymali się w rozwoju, choć talentu im nie brakowało. Zadowolili się byle czym. Kowalczyk miał krótki błysk, a teraz to chyba tylko na Bródnie może pokopać, bo tam można postać, a inni będą za niego ganiać.

- A Juskowiak? Gra przecież w Bundeslidze...

- Ale co to za klub? To był chłopak na miarę wielkiego gracza, dobrze zbudowany, odważny, a dziś jest cieniem siebie sprzed kilku lat, wolny, zagubiony. Nie strzela na bramkę... A jak się nie strzela, to się nie wygrywa, proste.

- Dobry atak uratowałby Wójcikowi posadę, czy tak?

- Z całą pewnością. Nawet jakby był tylko jeden napastnik, jak to mówię z bożej łaski, to byśmy i Anglię ograli i Szwecję też! Ale Wójcik to przegapił. I nie ma co mówić, że ten czy tamten był kontuzjowany, na przykład rzeczywiście dość szybki Gilewicz... Bo mnie kontuzje ani koncepcji, ani składu nie rozbijały. Jeździłem po Polsce i cały czas miałem swoją listę rankingową, na każdej pozycji po dziesięciu zawodników od najlepszego do najsłabszego. I jak mi wypadał numer jeden, to brałem dwójkę. Jak drugi nie mógł, to trzeci. Tu nie było po

- Przegapił pan... Zbyszka Bońka!

- Jak ja go mogłem przegapić, skoro on u mnie debiutował w reprezentacji! To było w 1976 z Argentyną w Chorzowie. W następnym meczu... to ciekawa historia. Pojechaliśmy do Francji, a tam dopadli naszych zawodników menedżerowie i dalej namawiać ich na kontrakty. Piłkarze całą noc nie spali, tylko przeliczali dolary na złotówki. A jeden Boniek spał, bo akurat wtedy jeszcze nikt go nie znał i niczego nie proponował. I następnego dnia był najlepszy na boisku.

- Ale parę miesięcy później, na igrzyska w Montrealu, pan go nie zabrał...

- Zdecydował sprawdzian z Irlandią. Boniek dostał zadanie do wykonania, a biegał sobie po boisku i robił co chciał. Wtedy go skreśliłem, za brak dyscypliny. Pomyślałem nawet, że on, młody, jeszcze na niejedne igrzyska pojedzie. No a nie pojechał już na żadne.

- Wróćmy do bliższych nam spraw. Czy Janusz Wójciek miał dobrą koncepcję?

- Ja jej nie dostrzegłem. Samym bronieniem, przeszkadzaniem przeciwnikowi w grze świata się nie zawojuje. Bez ryzyka nie ma zwycięstw, a jeśli trener się boi, to niech szybko zmienia zawód, bo do tego się nie nadaje! Nasi piłkarze - widać było wyraźnie - też się bali. Bo zorientowali się, że ambicją samą się nie wygrywa. Chcieli, ale nie umieli. A tu trzeba się w ataku odkryć czasem, a nie tchórzyć i bronić 0:0, jak z Anglikami czy Szwedami.

- To Wójcik też się bał?

- Szedł odważnie, przebojem, ale napastników nie miał. Tych co wystawiał, charakteryzował przede wszystkim przeraźliwie ubogi repertuar techniczny. Niewystarczający do stworzenia, w meczu z silnym rywalem, bramkowej sytuacji. No i zatrważający brak szybkości. Ja mam zawsze przed oczami fenomenalnego Wilimowskiego, który przed wojną grał w Ruchu Chorzów, w reprezentacji oczywiście też. Jak on się znalazł w polu karnym i dostał piłkę, to był gol. Ogrywał obronę i bramkarza, często stawiał piłkę na linii bramkowej i czekał, aż jeszcze raz do niego podbiegną... I tacy napastnicy się wciąż rodzą, weźmy po wojnie Włodka Lubańskiego. Tylko co z tego, że dziś urodzi się gdzieś Wilimowski, jak to zwykle bywa w futbolu - w małej wiosce - kiedy nikt go nie wychowa. Po co ma ktoś zawracać sobie głowę wychowywaniem piłkarzy, jak można ich kupić! A jak trenerowi dać nawet młodego chłopca, zdolnego, na tacy, to on go nie wpuści. Bo zabierze miejsce staremu, koledze paru innych staruszków w drużynie, odbierze pieniądze. I młodego trzyma się z dala od gry. A jak prezes czy trener nawet w końcu go wystawią, to stary piłki nie poda...
I tak się u nas niszczy dobrze zapowiadających się graczy.

- I to jest odpowiedź czemu wygrywamy w kategoriach młodzieżowych, a przegrywamy później?

- Ano tak. Do dwudziestu lat jest dobrze, potem zaczyna się dramat. Bo trenerzy boją się ryzyka, zresztą wiedzą, że za parę miesięcy ich nie będzie, to po co nastawiać się na systematyczną pracę. Kiedyś Wisła Kraków to była kopalnia talentów, a w zespole dominowali wychowanowie. Dziś kupuje się obcych, dużo droższych, ale od razu gotowych. To karygodna łatwizna.

- A jak to było w kadrze Górskiego?

- Ja umiałem rozstawać się ze starszymi, uznanymi zawodnikami na korzyść młodzieży, jeśli robiła postępy. Był Lubański, jak go zabrakło Domarski, a kiedy wydawało się że ?bohater z Wembley" wykupił sobie abonament na grę w kadrze - ja wystawiałem już Szarmacha. Był Bulzacki, ale ja postawiłem na nieopierzonego Żmudę. I to wszystko w finałach mistrzostw świata, gdy pewniacy z Wembley wydawali się niezagrożeni.

- Skąd ma trener wiedzieć, że pora na zmiany?

- Jak ma właściwą koncepcję, a zespół przegrywa, to zawodników trzeba zmienić i to od razu, natychmiast. Kiedy jeden z moich ulubionych piłkarzy Leszek Ćmikiewicz przejął reprezentację po Strejlale, nie zmienił bodaj żadnego gracza. Co myślał wtedy? Ze Strejlauem przegrywali, a z nim będą zwyciężać? Mrzonki.

- Czemu zespół Górskiego wygrywał, prócz tego, że zawsze udoskonalał
i skład, i sposób gry?

- Już mówiłem - atakiem! Myśmy zawsze musieli pierwsi strzelić bramkę. Bo dopiero 1:0 to wynik, jakiego można bronić. Ale myśmy atakowali dalej. Ja miałem trzech napastników, do tego włączał się Deyna, to cztery, boczny obrońca, to pięć i jeszcze Kasperczak - to już było sześciu. Coś się działo. Zawiązywaliśmy akcje na jednej stronie, ściągało się rywala, a potem przerzut do Laty czy Gadochy. Dla nich minięcie jednego przeciwnika dryblingiem albo na szybkości, to jak pociągnięcie nosem było. I myśmy te zagrywki umieli na pamięć. A jaką zagrywkę umiała na pamięć ostatnia reprezentacja?
Przy czym myśmy nic nadzwyczajnego nie wymyślili, bo wiele drużyn grało i gra ofensywnie. Ale my nie baliśmy się na taką grę postawić. I obaliliśmy po drodze kilka mitów.

- Jakich?

- Na igrzyskach `72, że nie leży nam NRD, że ze Związkiem Radzieckim nie wygramy, a Węgrzy to profesorowie futbolu. Potem w eliminacjach mistrzostw świata przekroczyliśmy barierę dźwięku wygrywając z Anglią! Kiedy nie pytano nawet kto wygra, tylko ile strzeli bramek. Na mistrzostwach świata dołożyliśmy nie tylko Włochom, ale i Argentynie, i Brazylii, która przypomnę była mistrzem świata. I zaraz potem nakopaliśmy goli Holendrom. Zespół od tej pierwszej ważnej wygranej rósł. I tak powinno być.

- Wszedł pan do polskiej historii medalem mistrzostw świata w piłce nożnej w 1974 roku. Ale taki sam medal zdobył osiem lat później Antoni Piechniczek. Jest trochę o pana zazdrosny, bo jemu tego miejsca w historii czasem się odmawia?

- Ja nie chcę porównywać obu naszych medali i oceniać, która drużyna była silniejsza, bo to przecież oczywiste. Moja szła od zwycięstwa do zwycięstwa, wniosła nowy styl do futbolu, gdy tamta miała potknięcia... Ale w sporcie liczy się wynik, a ten udało się zrobić i mnie, i Piechniczkowi. A skoro dwa razy się udało, niech się komuś uda ten trzeci!

- Jest to jeszcze możliwe?

- Dopóki piłka w grze, wszystko jest możliwe. Myślałem, niedawno, że coś zrobi Wójcik. Ale on chciał atakować w końcówkach, gdy nóż na gardle! Ja zawsze powtarzałem zawodnikom - atakujcie od początku, kiedy jest jeszcze szybkość, świeżość. Wolałem remis 3:3, niż wymęczone 1:0, bo inaczej to i piłkarz odbierał, i kibic. Ale polska piłka przez to nie zginie. Żegnałem niedawno reprezentację Polski
siedemnastolatków, wyruszającą na mistrzostwa świata w Nowej Zelandii. I ze szczerym przekonaniem powiedziałem: "Może to właśnie wy jesteście tym wyczekiwanym pokoleniem, które przywróci blask polskiej piłce".

 

 

 

Projekt graficzny Positive Design Przemysław Półtorak.
Opieka Krzysztof Baryła.
Wszelkie prawa zastrzeżone 2007 r.